Po pierwsze. Casablanca, największe miasto Maroka. Znamy je chociażby z kultowego dramatu Michaela Curtiza pod taką samą nazwą. Jednak rzeczywistość zwykle niewiele ma wspólnego z filmem. Rzeczywistość kpi sobie z tych, którzy próbują wierzyć, że życie to film. Szczególnie w Afryce.
Wraz z moimi towarzyszami, miałam dotrzeć do Casablanki drogą morską, płynąc przez Ocean Atlantycki i cumując w miejscowym porcie. Okazało się to jednak niemożliwe. Ze względu na zamknięcie portu ja i moja załoga, byliśmy zmuszeni płynąć dalej. Po tym, jak cudem udało nam się dotrzeć do portu Al-Muhammadia, zdecydowaliśmy, że tak czy inaczej tej Casablanki sobie nie darujemy. Wypożyczyliśmy auto i ruszyliśmy na spotkanie z legendą. Musieliśmy otworzyć szyby. W szczelnie zamkniętym aucie było nam trochę za gorąco. Nie tak gorąco, by się dusić, ale wystarczająco gorąco by móc ponarzekać. W końcu mieliśmy ku temu naprawdę poważne powody.
Po drugie. Marokańska ulica. Patrzyłam przez okno z zaciekawieniem. Przez większość drogi obrazy były dojść znajome. Pole, palmy, pole, a potem znowu palmy. Nieraz już to widziałam. W tym, czy w innym kraju. Nic specjalnego. Specjalny był jednak ruch uliczny. Duża, niebieska ciężarówka z drzwiami pokrytymi rudą barwą, zajechała nam drogę. I w tym momencie można spokojnie zapomnieć o czymś takim jak kierunkowskaz. Kierowcy wjeżdżali pomiędzy inne samochody i zmieniali pasy ruchu drogowego w taki sposób, jakby to była gra w GTA. Centymetry wielokrotnie dzieliły nas od zderzenia się z innym autem. Ale nigdy się nie zderzyliśmy. Gdy wjechaliśmy do Casablanki, stwierdziłam, że już samo przeżycie w tym osobliwym mieście wymaga dużo szczęścia. Patrząc na osły ciągnące stary, drewniany wóz na środku ulicy, w pewnym momencie po swojej lewej stronie zauważyłam wystawny salon Ferrari. Na czarno i na czerwono świeciły się auta za miliony dolarów. A na niebiesko i zielono świeciły się moim towarzyszom oczy. Minęliśmy salon Ferrari, by zobaczyć za chwilę salon Maserati. Tak dla odmiany, dominowały kolory czarne i czerwone. Czarne i czerwone auta za miliony dolarów. A naprzeciwko ubogie, afrykańskie slumsy ciągnące się na wiele kilometrów. Walące się budynki i kobiety robiące pranie w pordzewiałych wiadrach. Popatrzyłam na kolegów. Oczy przestały im się świecić. Za to mieli lekko powykrzywiane twarze, ponieważ zapach spalin mieszał się z zapachem uryny. Zamknęliśmy okna. Ciemnozielone auto zaparkowało na środku dwupasmówki, a ulicę dalej taksówkarz wysadził osiem osób na środku ronda. Oczywiście taksówka technicznie rzecz biorąc miała być pięcioosobowa.
Po trzecie. Skrajna bieda i skrajne bogactwo. Zatrzymaliśmy się na jednym ze skrzyżowań. Przed nami dało się słyszeć głośne dudnienie arabskiej muzyki. Muzyka dochodziła z idealnie wypolerowanego, srebrnego Audi A8 z napędem hybrydowym. Patrzyłam na to idealnie wypolerowane Audi A8 i moje patrzenie przerwało nagle pukanie do naszej szyby. Troje czarnych dzieci zapukało najpierw w przednią szybę, a później w tylną. Rozkładały dłonie w geście żebrackim i patrzyły na nas błagająco. Niektórzy przez chwilę myśleli o tym, by im jakoś pomóc. Przeszło im w momencie, gdy taka sytuacja nastąpiła po raz piąty, przy tej samej ulicy, w ciągu tych samych dziesięciu minut. I gdy dzieciaki zaczęły pokazywać nam środkowe palce i pluć na nasz wóz. Wiele dzieciaków tak się zachowywało, widząc białą twarz w samochodzie. Bardzo często wysyłane są przez rodziców by tak żebrały całymi dniami. Jeśli jednego dnia dzieci dostaną pieniądze, a innego dnia nie, często są bite. W większości przypadków rodzice wcale nie kupią za te pieniądze jedzenia, tylko pójdzie to na haszysz. Najpopularniejszy narkotyk w Maroku. Oczywiście nie jest tak w każdym przypadku, ale prawdziwie potrzebujący zwykle nie żebrzą przy autostradach. Znajdziemy ich naprawdę mnóstwo w medinach i krętych uliczkach. Prawdziwie potrzebujący nie potrafią krzyczeć. Już dawno stracili głos. Patrzą w pustkę, zrezygnowanym wzrokiem, pogodzeni ze swoim ciężkim losem.
Dodaliśmy gazu i zaparkowaliśmy samochód niedaleko słynnego Meczetu Hassana. Nie da się opisać jak wystawna i duża jest to budowla. Widziałam w swoim życiu sporo meczetów, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Liczne kondygnacje, świecące podłoża i stworzone z rozmachem podcienia. Naprawdę, powtórzę się. Czegoś takiego jeszcze nie było. Nie mam pojęcia ile pieniędzy musiało pójść na wybudowanie takiego meczetu. Być może nawet nie potrafię liczyć do tak wielkich liczb. Wystawny, kolosalny Meczet Hassana z widokiem na ocean. Piękna perspektywa.
Ale teraz czas na cięcie.
Zmiana perspektywy.
Wciąż widziałam ten piękny Meczet Hassana, choć już nie w takich barwach jak kilka godzin wcześniej. Patrzyłam z innej perspektywy. Z czasem człowiek zaczyna rozumieć, że w świecie wiele prawd zależy jedynie od perspektywy. Od tak zwanego punktu widzenia. W południe patrzyłam na Meczet Hassana w całym jego majestacie, upajając swoje zmysły widokiem i zapachem oceanu. Wieczorem patrzyłam na ten sam meczet, czując już tylko drażniący zapach zaschniętego na ścianach budynków moczu. Meczet przysłaniały mi sypiące się budynki i zdezelowane samochody. Mało które z nich posiadały przednie światła. Znalazłam się w slumsach. Ledwie kilka kilometrów od największego bogactwa Casablanki. Zupełnie po sąsiedzku. Byłam gościem w nieznanym mi dotąd świecie. Zazwyczaj w takiej sytuacji ludzie wyraziliby swoją serdeczność i nawiązaliby rozmowę. Albo potępiliby moją obecność i kazaliby mi się wynosić.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Po czwarte. Cierpienie i nieżyczliwość. Nikt nie zwracał uwagi na moją obecność, ponieważ właśnie burzono domy. Domy, może i z dykty, może i brudne, ale to były domy. Ludzie tu żyli i mieszkali. Biednie, skrajnie biednie, ale jakoś próbowali przetrwać kolejny dzień. Właśnie patrzyłam jak te domy ulegają celowemu zniszczeniu. Teren został odgrodzony przez policję. Kobieta w białym, brudnym szlafroku krzyczała i płakała. Chciała przedostać się na teren miejsca, gdzie kiedyś, być może jeszcze niedawno, stał jej dom. Policjanci odepchnęli ją, a mi kazali wyłączyć aparat. Dość agresywnie zapytali czy coś sfotografowałam. Oczywiście, że nie. Nic nie sfotografowałam. Nic nie widziałam. Tak jak wszyscy, którzy obserwowali to przykre zjawisko. W Afryce, gdy dzieje się coś niedobrego, coś wartego potępienia, nie wolno na to patrzeć i nie wolno tego słyszeć.
Po piąte. Radość i życzliwość. Gdy przechodziłam przez medinę (medina to mówiąc w uproszczeniu stare miasto w krajach arabskich), starsza kobieta zaczepiła mnie. Zapytała skąd jestem, a potem uśmiechnęła się i zaczęła wykonywać zapraszające gesty. Nie była w stanie powiedzieć o co jej chodzi, ale po mowie ciała naprawdę nie trudno było się domyślić. Chciała zaprosić mnie do swojego domu i podzielić się ze mną wszystkim co miała. Ze względu na naglący czas i fakt posiadania współtowarzyszy, musiałam niestety odmówić. Ze smutkiem i rozczarowaniem przyjęła moją odmowę, po czym łamanym angielskim pożyczyła udanego dnia i ścisnęła mnie za dłonie. Wyraziła swoją nadzieję, że kiedyś jeszcze się spotkamy.
Podobnych sytuacji było wiele.
Casablanca, Maroko, grudzień 2014. fot. Patrycja Borzęcka / ? Patrycja Borzęcka
Saved as a favorite, I like your blog!