Stolica Gruzji, Tbilisi. Miasto równie piękne, co odpychające. Równie wystawne, co wynędzniałe. Znajdują się w nim baśniowo wyglądające klasztory – z Soborem Trójcy Świętej na czele. To jedna z największych i najpiękniejszych świątyń prawosławnych na świecie. Spogląda na miasto ze wzgórza i przytłacza je dostojeństwem.
Jednak – 500 metrów dalej, widzę zupełnie inny świat. Zrujnowane uliczki, śmierdzące uryną i zawalone śmieciami. Gdzieniegdzie przechadzają się ludzie w podartych ubraniach. Patrzą na mnie otępiałym wzrokiem. Mężczyzna z psem u boku grzebie w śmieciach. Nie może niczego znaleźć, wywraca śmietnik do góry nogami. Po pewnym czasie zrezygnowany odchodzi, by poszukać innego skupiska odpadów. Niedaleko bezdomna leży pod starym, zrujnowanym budynkiem, w otoczeniu kilku kotów i jednego psa.
Kilka przecznic dalej młody, atrakcyjny mężczyzna w koszuli od Armaniego parkuje swój kabriolet. Piękny, czarny Volkswagen Eos, wyglądający na 2010 rocznik, warty około 70 tys. polskich złotych. Z głośników słychać „Talk dirty to me”.
W Tbilisi szczególną uwagę zwraca nowoczesna i świetnie rozbudowana linia metra, skontrastowana z obskurnym dworcem głównym, pełnym gwaru, przekupek i ledwie jeżdżących marszrutek. Marszrutka rządzi się swoimi prawami. Czasem odjedzie o czasie, czasem odjedzie dwie godziny później, czasem wcale nie pojedzie. Czasem zbiera pasażerów po drodze, a czasem stoi w miejscu docelowym, aż się zapełni całkowicie.
Taką właśnie marszrutką można dojechać przykładowo do Zugdidi. Tak też robię. Na miejscu mam do dyspozycji łazienkę z toaletą, w której mieszają się wszystkie fetory świata, prysznic ledwie wypuszcza na zewnątrz zimną wodę, a podczas owego prysznica różne insekty ochoczo dotrzymują człowiekowi towarzystwa. Zabrzmi to dziwnie, ale tego właśnie było mi trzeba.
Droga z Zugdidi do Mestii jest kręta i wyboista. Młodym osobom nie sprawi ona najmniejszych kłopotów, jednak bardziej sędziwi co jakiś czas zatrzymują marszrutkę by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ludzie posiadający chorobę lokomocyjną bądź problemy z żołądkiem z pewnością nie zaliczą tej podróży do najprzyjemniejszych. Na szczęście sama nie posiadam takowego problemu i mogę spokojnie podziwiać pokrytą śniegiem Uszbę. Szczyt ten każdego roku zbiera swoje żniwo, odbierając życie wielu doświadczonym alpinistom. Przyczyniają się do tego częste załamania pogody oraz wysoka trudność dróg wejściowych. Mimo to, góra ma coś w sobie. Sprawia, że chce się podjąć wyzwanie.
Sama Swanetia pozostawia we mnie głęboki niedosyt. Opatrzona ciszą, spokojem, zielenią i końmi galopującymi przez doliny, budzi chęć powrotu. Szczególnie lubię widok popularnych w tym rejonie wież i wieżyczek, wybudowanych niegdyś przez wojowniczych Swanów. W XII wieku miały one chronić ludzi podczas waśni między rodami. Dzisiaj są najpopularniejszym symbolem Swanetii.
– Otkuda ty? – mężczyzna w knajpie odrywa mnie od jedzenia.
– Polsza! – spoglądam na niego.
– Ha! Polsza! – mężczyzna jak oparzony pędzi do baru. Wraca z dużą wódką i paczką Kentów. I dwoma dużymi talerzami klasycznych gruzińskich pierogów Chinkali.
(…)
Zachodnia Gruzja, region Imereti, pobliża monastyru Katskhi. Słońce powoli zachodzi za górami, psy szczekają i biegają dookoła, coraz szczypiąc mnie zębami zaczepnie. Gdy niebo robi się zupełnie granatowe, temperatura gwałtownie zaczyna spadać. Nagle z kilkunastu stopni na plusie spada do około zera. Nie mając ze sobą żadnych ciepłych ubrań, udaję się do namiotu i szybko wciskam do śpiwora, który ku mojemu rozczarowaniu okazuje się być grubości prześcieradła (historia o tym skąd „wziął się” ten śpiwór i dlaczego był tak cienki to jednak temat na osobny artykuł). Leżę bez snu od północy do godziny piątej rano. Gdy najgorsze chwile mijają i zaczyna świtać, witam dzień z wielkim entuzjazmem. Przy okazji postanawiam bliżej przyjrzeć się metce mojego śpiwora.
„Temperatura komfortowa” od piętnastu stopni na plusie. To by sporo wyjaśniało. Następnym razem trzeba przygotować się nieco lepiej.
Na dworcu w Kutaisi jeszcze ponad godzina do odjazdu. Siedzę w jakimś podrzędnym barze. Patrzę jak na zewnątrz dwoje dzieciaków przepycha się między sobą. Są w tym tak podobni do kierowców marszrutek, którzy biją się o pasażera. Być może kiedyś nawet nimi zostaną.
Ruszam w drogę. Kolejne kilometry zostawiam za sobą.
Skomentuj