Powoli zapadał zmierzch. Wiedząc, że następnego dnia spędzę 10 godzin w dusznym autobusie nie zastanawiałam się zbyt długo nad swoją ostatnią kąpielą w oceanie. Pobiegłam ku plaży i rzuciłam się w fale. Nim się spostrzegłam zapadła już noc. Tak właśnie wygląda to w Afryce. Zachód słońca to nie proces. To moment. Widzisz zachodzące słońce, a zaraz jest noc.
Wychodząc z wody zauważyłam na brzegu wysokiego mężczyznę z plemienia Masajów. Przy pasie miał dużą maczetę, a w jednej dłoni trzymał pokaźnej długości kij z ostrzem. Druga dłonią przykrywał usta. Śmiał się. Szybko domyśliłam się dlaczego. Zobaczył w oceanie kobietę Mzungu (określenie na białego człowieka – przyp. PB), która właśnie biegała wzdłuż plaży i rzucała się w fale jakby było to coś niezwykłego. Zadecydowałam pomachać mu na powitanie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Kilka godzin później postanowiłam spłukać z siebie słoną wodę nieco mniej słoną wodą z lokalnego prysznica. Był środek nocy. Gwieździste niebo przysłaniały mi wielkie korony drzew znajdujących się nade mną. Odkręciłam kurek od rury, która służyła za prysznic. I nie byłoby w tej sytuacji nic niecodziennego gdyby nie jeden moment. Jeden, krótki moment gdy poczułam uderzenie na swoim prawym ramieniu. „Prawdopodobnie jakiś owoc…” – uśmiechnęłam się do siebie. Niestety jednak mój owoc zaczął się poruszać. Obejrzałam się w dół, a na moim ramieniu delikatnie przebierał nogami włochaty pająk. Przywitałam się z nim łapiąc bardzo krótko trwający kontakt wzrokowy. Na dłuższą metę pająk nie był dla mnie mile widzianym gościem pod prysznicem. Strąciłam go z siebie jednym ruchem ramienia i szybko poświeciłam w niego latarką. Jako, że pająki boją się światła problem był załatwiony. To był afrykański pająk. Afrykański pająk jest zdecydowanie lepszy niż afrykańskie jutro. O czym miałam się przekonać już kolejnego dnia.
Na dworzec w Dar es Salaam o czwartej nad ranem dało się dostać jedynie taksówką. Adam, mój kierowca czekał o omówionej porze. Pora była ustalona w taki sposób żebym wraz z moim towarzyszem nie spóźniła się na transport do Moshi. Niestety tutaj tak to nie działa. Adam przedłużał odjazd jak tylko mógł.
– Poczekamy jeszcze chwilę. Może jacyś ludzie też zechcą pojechać – przewróciłam oczami bo wiedziałam co to oznacza. Adam przedłużał odjazd by zawieźć nas na dworzec w ostatniej chwili.
Afrykańskie jutro. Co możesz zrobić dzisiaj, zrób jutro. Co możesz zrobić teraz, zrób później. To się opłaci.
Pół godziny przed odjazdem udało się dotrzeć na dworzec. Było niewiele czasu. W miejscu w którym panuje wszechobecny chaos, a każdy zatrzymuje cię co dziesięć sekund to ekstremalnie mało czasu. Taksówkarz dostał pieniądze, z których miał wydać resztę. Powiedział jednak, że reszty nie ma i będzie musiał pójść jej poszukać. A niech mnie. Ten facet dobrze wiedział co robi. Specjalnie zwlekał z odjazdem by odstawić nas na ostatnią chwilę. Byśmy nie mieli czasu na czekanie na jakąś resztę. Ci ludzie są naprawdę sprytni.
– Hej! Tutaj! Czego szukasz? Pomogę ci! – usłyszałam kilka minut później i poczułam dłoń na swoim ramieniu. Wiedziałam co się dalej wydarzy. Facet powie mi, że firma która ma mnie zabrać do Moshi zbankrutowała. Zaproponuje „okazyjną cenę” w swojej firmie. To jedna z metod oszukiwania niezbyt rozgarniętych Mzungu. Druga metoda to „tak tak… wiem skąd odjeżdża twój bus… chodź, pokażę ci”. Wtedy taki człowiek prowadzi swojego delikwenta do rzekomego miejsca odjazdu jego autobusu. Sprytnie wyprowadza go w miejsce, z którego Mzungu nie jest w stanie samotnie się wydostać. W międzyczasie odjeżdża twój autobus. A twój „wybawca” proponuje „okazyjną cenę” w swojej firmie. Afrykańskie jutro. Przeciągaj wszystko tak długo jak możesz, a będzie ci dane. Nie, dziękuję.
Jestem w Moshi. Dziesięć godzin podroży opłaciło się bez wątpienia. Lecz cóż to była za podróż… ale o tym może innym razem. Nie, nie chcę w końcu przesiedzieć pół dnia w dusznej kafejce internetowej.
Nie gdy nad moją głową mieni się Kilimandżaro. Gdy słońce pali, a ziemia parzy.
Tanzania jest piękna.
Skomentuj