Dałam krok do przodu wyskakując z lekko rozpędzonej łodzi. Moje ciało zanurzyło się na krótką chwilę i po sekundzie, może dwóch, znalazłam się na poziomie lustra wody. To standardowa procedura nurkowa. Na szczęście nigdy nie trwa ona długo. Spojrzałam na Hannę. Kiwnęła głową na znak, że możemy schodzić w dół. Wyprostowałam się do pozycji wertykalnej i zaczęłam powoli zmierzać ku morskim głębinom.
Przepłynęłam nad płaszczką przyglądając się fakturze jej skóry. Ta była zdecydowanie większa od płaszczek, które wcześniej widziałam w Morzu Śródziemnym. Mimo to wyglądała niegroźnie i aż ciężko było mi uwierzyć, że takie stworzenie mogło zabić Steve?a Irwina. Gdyby jeszcze taki numer odwalił rekin, prawdopodobnie brzmiałoby to wszystko ciekawiej. Jak ja uwielbiam te historie o szczękach i ludojadach. W rzeczywistości rekiny nie są wcale tak niebezpieczne jak się je przedstawia w mediach. Większość z nich trzyma dystans i nie atakuje nurków. Żeby sobie schrupać nurka, taki osobnik musi być bardzo głodny. Niedawno wprawdzie słyszałam o Niemce, którą jeden taki użarł w tyłek. Ale nie zjadł jej. Zmarło się w międzyczasie babce na zawał. Nie wińmy więc rekina. Bo wszyscy wiemy, że zawał jest przecież winą słabego serca. Gdy pójdziemy do lekarza i spytamy co powoduje zawał, żaden doktor przecież nie odpowie, że rekin. Hanna pływała z nimi setki razy w Morzu Czerwonym. Nigdy nie miała problemów z atakami. John, z którym natomiast nurkowałam na Malcie, kiedyś pływał z dziesiątkami żarłaczy. Było to na Fiji. Żarłacze krążyły przy nim z każdej strony. Słuchałam tych historii z zapartym tchem, wypytując Johna o wszystkie szczegóły. Twierdził, że adrenaliny starczyło mu jeszcze na miesiąc. Następnego dnia wpisałam w wyszukiwarce hasło: ?Fiji Shark Diving?. I dopisałam jeszcze jeden punkt do listy marzeń.
Zerknęłam na swój licznik z powietrzem. Wskazywał, że mam go jeszcze naprawdę dużo. Miałam go zdecydowanie więcej niż przewidywałam. Zachęcona tym faktem zaczęłam szybciej poruszać nogami i podpłynęłam do najbliższej rafy. Czułam, że nastrój mi naprawdę dopisuje. Może dopisywał mi nastrój, a może dopisywała mi narkoza azotowa. Energia rozpierała mnie na wszystkie strony. Czułam się niczym Rybia Bogini Rafy.
Dzień wcześniej?
O szóstej trzydzieści ze snu wyrwał mnie budzik. Wstałam z łóżka i wyszłam na balkon. Usiadłam na barierce i na krótką chwilę zachwyciłam się widokiem słońca wschodzącego nad morzem. Następnie wróciłam do pokoju, spojrzałam w lustro i opieszale pokręciłam głową.
– Miałaś nie pić przed nurkowaniem – skarciłam siebie samą w myślach. Picie alkoholu na kilka godzin przed zejściem pod wodę nigdy nie jest dobrym pomysłem. Wiedziałam to i zawsze trzymałam się tej zasady. Zawsze. Prócz tego jednego razu.
Z trudem zmusiłam się by wejść pod prysznic. Ustawiłam wodę na maksymalnie zimną wierząc, że pomoże to mi stanąć na nogi. Z wielkim wysiłkiem spłukiwałam pianę ze swoich włosów. Kokosowy szampon wlewał mi się do oczu i czułam, że dzisiaj nie będę w stanie wygrać tej walki.
Dwie godziny później?
Po mojej lewej stronie przepłynął wargacz garbogłowy. W języku potocznym zwany napoleonem. Dlaczego, nie mam pojęcia. Napoleona to co najwyżej mogłaby ta ryba połknąć. Jej wielkość dochodzi do dwóch metrów długości, a waga do stu dziewięćdziesięciu kilogramów. To była największa ryba jaką do tej pory widziałam. I to na bardzo małej głębokości. Napoleon poruszał się powoli i mogłam się mu dokładnie przyjrzeć. I przyglądałam się. Aż do momentu gdy poczułam, że coś jest nie w porządku. I że rwie mnie ku górze.
W mojej butli kończyło się powietrze. Gdy kończy się powietrze naturalnym działaniem jest wypychanie nurka do lustra wody. Brakuje mu wtedy odpowiedniego balastu i jedynie sprawnie balansując swoim oddechem może utrzymać dobrą pływalność i odpowiednią pozycję. Czułam to wypychanie ku górze i normalnie nie byłoby problemem. Po prostu udałabym się wcześniej na powierzchnię i dopłynęła wpław do brzegu.
Nie tym razem. Nad sobą usłyszałam znajomy odgłos. Odgłos za którym nurkowie na ogół nie przepadają. Pędząca motorówka. Jej mać. Którędy pędziła, tego nie wiedziałam. Świadomość, że było to bardzo blisko, w zupełności mi jednak wystarczyła. Nie, nie chciałam zostać rozjechana przez motorówkę.
Trzy, dwa, jeden. Miarowo wypuszczałam całe posiadane w płucach powietrze. Skontrolowałam swój oddech i swoją pływalność. Moje ciało powoli zaczęło opadać.
Byłam już w bezpiecznej strefie, a resztki powietrza pozwoliły mi dotrzeć do brzegu.
Dzień później?
– Myślę, że lepiej być zjedzoną przez rekina niż rozjechaną przez motorówkę – śmiałam się wkładając piankę.
– Pożarcie przez rekina na pewno brzmi bardziej egzotycznie – Hanna zawtórowała mi śmiechem.
Śmiałyśmy się jeszcze tak długo.
Skomentuj