Pobliża farmy Strandebarm w Norwegii, rok 1892. Średniej wielkości statek żaglowy wpływa właśnie do fiordu. Chabrowe niebo pokrywają błyskawice, wody od Bergen aż po Handargenfjord szaleją rozgniewane. Diabeł Północy wraca właśnie z Newcastle. Wreszcie załoga będzie mogła odetchnąć. Przynajmniej odetchną ci, którym los był łaskawy i nie wydało się, gdy po cichu zawłaszczali sobie dobra kapitana Itelle. Kapitan udaje, że o niczym nie wie. Ma własny plan, własne zasady postępowania w takich sytuacjach. Zasiada w swojej kajucie, nabija fajkę tytoniem przywiezionym z Anglii i przeglądając dziennik pokładowy uśmiecha się do siebie. Tak, to była definitywnie owocna wyprawa. Żona się ucieszy.
– Powiedz mi Johan, kiedy Itelle wybudował ten dom? To wszystko wydaje się być naprawdę niewiarygodne.
– Posiadłość pochodzi z 1882 roku. Obok stoi dom pochodzący z XVI wieku, w którym Itelle czasem torturował niesubordynowanych i złodziejaszków. Niektórym w trakcie tych procederów się zmarło, podobno ich duchy straszą do tej pory. Niczego w nocy nie słyszałaś?
– Nie, słyszałam dźwięki, lecz dla mnie były to po prostu gałęzie obijające się o ściany – nie wiedziałam, że stary dom z 1584 roku ma aż tak ciekawą historię. Smutno robi mi się na myśl, że ostatniej nocy nie spotkałam duchów tamtych żeglarzy. Na pewno miałabym do nich wiele pytań. – Czyli jak dobrze rozumiem dom, w którym znajdujemy się teraz był niegdyś prywatnym domem Itelle Eilertstena, a dom, w którym spałam poprzedniej nocy był miejscem gdzie lubił torturować niepokornych?
– Zgadza się. Itelle był brutalnym człowiekiem, bały się go nawet jego własne wnuki – Johan wyszczerza zęby.
Ponownie maczam pióro w atramencie. Spoglądam przez okno, na fiordy i na falującą wodę. Myślę ile mam szczęścia, że udało mi się spotkać Johana – człowieka, który wziął mnie na stopa w miejscowości Nordheimsund w zachodniej Norwegii. Gdyby nie zwykły przypadek, nie byłoby mnie tutaj.
Cztery dni wcześniej.
Pierwszy dzień mojego pobytu w Norwegii spędzam w Bergen. Drugie co do wielkości miasto norweskie pozbawione jest wielkomiejskiego zgiełku, blokowisk, wieżowców oraz wszystkiego co może kojarzyć się nam z dużą metropolią. Jest niemal idealne. Niemal, bowiem ceny sprawiają, że przeciętny obywatel Polski (w tym przypadku mam także na myśli siebie) może zemdleć zaraz po ich zobaczeniu. Widząc ceny chleba i wody mam ochotę jak najszybciej stąd wyjechać. Najbardziej współczuję jednak wszystkim lokalnym palaczom, którzy za paczkę muszą zapłacić 100 koron, czyli dokładnie 50 polskich złotych. Cóż, może ma to też swoje dobre strony.
Bergen ma jednakże liczne zalety. Pomimo cen nie wyjeżdżam stąd po kilku godzinach. Przechadzam się wdłuż portu i dzielnicy Bryggen. Docieram do słynnego Fish Marketu, gdzie tamże pracujący Włoch uśmiecha się i pyta mnie o imię.
– Patrizia, nice, very nice – już mam pytać czy w związku z ładnym imieniem dostanę zniżkę, jednak rezygnuję gdy po kilku minutach zamiast Patrizią nazywa mnie już Katariną. Moja szansa przepadła i chyba będę musiała zapłacić normalną cenę. Zasiadam do stolika, delektując się świeżo złowionym łososiem z cytryną. Ach, gdyby tylko nie te ceny. W międzyczasie z motorówki przepływającej nieopodal dwóch młodych mężczyzn uśmiecha się i macha do mnie. Ci już nie wyglądają na Włochów.
Nazajutrz ruszam z Bergen do Nordheimsund. Rozbijam się w malowniczej okolicy w pobliżu Hardangerfjord, spoglądam na z wolna zmierzchające niebo i mewy tańczące na tle ośnieżonego lodowca. Tym razem sama zapominam swojego imienia.
Nie wiem jeszcze dokąd chcę jechać, nie mam żadnego planu. Chcę po prostu zmienić miejscowość, pojechać nieco naprzód i dalej wędrować wśród fiordów. Starszy mężczyzna zatrzymuje się i pyta dokąd zmierzam.
– Dokąd pani chce jechać?
– A dokąd pan jedzie? – w wyniku hałasu dochodzącego ze stoczni nie słyszę odpowiedzi na moje pytanie. Mimo to nie zastanawiam się – Tak. Będzie idealnie.
I w ten właśnie sposób znalazłam się tutaj. W Strandebarm, na farmie Tangeras. Słucham historii starego żeglarza, maczam pióro w atramencie. Mój gospodarz oprowadza mnie po XIX wiecznym domu, który obecnie pełni funkcję muzeum oraz którego jest opiekunem. Namiot tej nocy okazuje się być nieprzydatny. Dzięki Bogu. Noc jest przeraźliwie zimna, a ja śpię przykryta ciepłą, owczą skórą i lepiej być nie może.
Kolejny złamany stereotyp. Norweska oziębłość, nieufność i nonkonformizm? Osobiście nie doświadczyłam tego.
Skomentuj