Był środek nocy. Piłam whisky kilka metrów od bagien położonych przy Jeziorze Wiktorii. Czułam jak moja przepocona koszula i brudne spodnie zaczynają parować. Klimat był tutaj bardzo wilgotny. Wsłuchiwałam się w odgłosy lasu i pośród tej kakofonii dźwięków nagle usłyszałam przeciągły, głośny ryk. Kilka metrów ode mnie, tuż przy bagnach, zauważyłam ruch. Słyszałam szum trawy, ale było zbyt ciemno bym mogła cokolwiek dostrzec. Nie miałam w pobliżu żadnego źródła światła. Byłam jednak świecie przekonana, że to akurat nie krokodyl. One nie wydają takiego dźwięku, a dodatkowo poruszają się szybko i wbrew pozorom bezszelestnie. Kroki, które słyszałam były natomiast ociężałe i powolne. Nie miałam wątpliwości, że mam do czynienia z hipopotamem.
– W tej okolicy są w sumie trzy – lokalny mieszkaniec wyszedł zza moich pleców.
– Trzy hipopotamy? – odwróciłam się w jego kierunku.
– Tak. W jeziorze jest ich mnóstwo, ale w tej okolicy są głownie trzy. Czują się tu bardzo swobodnie.
– Pomożesz mi je wypatrzyć? – odstawiłam szklankę z whisky zabijając przy okazji jednego moskita na mojej lewej dłoni.
– Nie ma problemu. Chodź ze mną.
Parę minut później smród bagien jeszcze bardziej drażnił moje nozdrza, a ja nie byłam w w stanie uwierzyć własnym oczom. Kilka metrów ode mnie rysowała się sylwetka potężnego hipopotama. Oświetlały ja jedynie gwiazdy i poświata księżycowa. Hipopotam brodził w wodzie co jakiś czas oglądając się w moja stronę. Ten widok był naprawdę niesamowity. To nie było safari. Nie było strażników i terenowego samochodu. Widziałam tego hipopotama w jego królestwie bez żadnej asekuracji. Bardzo powoli zaczęłam wyjmować aparat z plecaka. Starałam się nie wykonywać żadnych nerwowych ruchów. Nie chciałam wystraszyć hipopotama. Gdy się ich nie denerwuje, te zwierzęta potrafią być przyjazne i spokojne. Jeśli jednak się wystraszą w kilkanaście sekund stratują dorosłego człowieka bądź ściskiem swoich szczek połamią w proch ludzkie kości.
Zrobiłam krok naprzód by przyklęknąć z aparatem. W tym samym momencie hipopotam szybko zniknął w jeziorze. Przynajmniej próbowałam.
Nazajutrz obudziłam się cała pogryziona przez insekty. Znowu. Na całym ciele miałam kilkadziesiąt ukąszeń. Wiedziałam jednak, że już za kilkanaście godzin będę w lesie deszczowym i czeka mnie więcej tego typu atrakcji.
Wzięłam prysznic po afrykańsku. Ostatni prysznic przed kolejnymi dniami w brudzie i pocie. Co jednak oznacza prysznic po afrykańsku? Zwykle oznacza on stare, pokryte karaluchami pomieszczenie z zaciekami. Miejsce gdzie po prostu znajduje się rura od prysznica. Czasem rura działa i wypuszcza wodę, czasem nie. Akurat tym razem miałam szczęście. Działała.
Wyszłam z bloku prysznicowego i usiadłam nad jeziorem. Posmarowałam masłem kromkę chleba jednocześnie patrząc jak dwóch mężczyzn pracuje na bagnach. Jeden z nich wskoczył do jeziora. Dlaczego oni to robią? Nie przestawałam się zastanawiać. Przecież do tego jeziora odpływa większość ścieków i nieczystości z miasta Kisumu. Dodatkowo jak w przypadku większości akwenów w Afryce, występuje tu bilharcjoza. Nie wspominając już nawet o krokodylach czy hipopotamach. Konieczność czy brak świadomości? Nie wiem. Wiem za to jedno. Ci ludzie albo nie maja rozumu albo mają ogromne jaja. Ewentualnie jedno i drugie.
Przestałam się zastanawiać. Przyszedł czas.
Czas by ruszyć w kierunku lasu deszczowego.
Zapowiadała się kolejna przygoda.
Skomentuj