Pociąg ruszył, a ja dostałam w swoje ręce poranne wydanie ?El Pais?. Czytanie rozpoczęłam od rozkładówki. Hiszpan, który usiadł obok mnie czytał ten sam dziennik. Z tą różnicą, że był on w formie elektronicznej. Praktyczna sprawa, do której powoli się przekonuję. Powoli, ponieważ chyba nigdy nic nie będzie w stanie zastąpić mi zapachu świeżego druku.
Madryt. Godzina siódma nad ranem.
Trzeba przyznać, że Madryt ma naprawdę piękny dworzec kolejowy. Piękny i porządny. Nie ma możliwości pojechania na gapę. Przed wejściem na peron zawsze znajduje się kontroler, który sprawdza bilet i dopiero po jego sprawdzeniu pozwala wejść przez bramkę. Zupełnie tak jak na lotniskach. Jest nawet kontrola bagażowa. Dworzec jest świetnie zorganizowany i rzeczywiście zadbany. Same pociągi ani trochę nie odbiegają standardem od gmachu, w którym się znajdują. Trasę siedmiuset kilometrów pokonuje się w pięć godzin. Wagony są wygodne i przestronne. Nie ma mowy o głośnym zachowaniu wśród pasażerów. Nie ma mowy o braku porannej gazety, ponieważ personel dostarcza ją w trybie ekspresowym, nie pobierając za to dodatkowej opłaty. Aż ciężko uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się właśnie w Hiszpanii.
Pociąg mknął przez tory, a ja nagle zorientowałam się, że minęło już prawie pięć godzin. Miałam wysiąść w małej miejscowości niedaleko Gibraltaru i zatrzymać się tam na noc. Postanowiłam, że upewnię się co do posiadanych informacji i w tym celu zaczepiłam Hiszpana siedzącego obok mnie.
– Przepraszam, mogę cię prosić o pomoc? ? spojrzałam na niego z sympatią.
– Oczywiście. Z ogromną chęcią ci pomogę – takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałam.
– Popatrz, tutaj mam taką mapkę. Tutaj znajduje się mój hostel?
– Powinnaś wysiąść na najbliższym przystanku.
– A nie na kolejnym? Jesteś pewien? Według moich wytycznych powinnam wysiąść na kolejnym.
– Moja droga, mieszkam tu od urodzenia. Zaufaj mi, a na pewno dobrze na tym wyjdziesz.
Wysiadłam w miejscu wskazanym przez Hiszpana i spytałam najbliższego przechodnia o dokładniejsze instrukcje.
– Hmm? mhmm? – jegomość w średnim wieku wydawał się być nieco zmieszany. Podobnie jak większość ludzi w Andaluzji nie potrafił powiedzieć słowa w języku angielskim, więc szybko przeszłam na hiszpański.
– Jak dostać się do tego miejsca? Proszę spojrzeć… hmm? ? próbowałam dopasować się do mojego rozmówcy.
– Musi pani znaleźć autobus. Albo przejść spory kawałek drogi.
– Jaki kawałek drogi?
– Jakieś dwanaście kilometrów. Gdyby wysiadła pani przystanek dalej, byłaby pani na miejscu.
Przypomniał mi się Hiszpan z pociągu. Poszłam zapytać jeszcze jednej osoby, by nie popełnić tego samego błędu co kilkanaście minut wcześniej. Każdy był chętny do pomocy i podchodził do tego z wielkim entuzjazmem. Niestety co człowiek, to zupełnie inne wskazówki.
– Musi pani wsiąść w autobus linii numer 4 ? uśmiechnęła się ekspedientka w przydrożnym sklepie.
– Niech pani pojedzie linią numer 1 ? usłyszałam później od młodego studenta.
– Ale to odwrotny kierunek do linii numer 4? – skonsternowałam się.
– Tak, ale ten kierunek na pewno jest prawidłowy?
– Nie, ten kierunek nie jest prawidłowy! Zaraz pani wskażę drogę?
Nic z tego. Idę pieszo. Zadecydowałam.
Do diabła z tą hiszpańską nawigacją.
La Linea de la Concepcion. Dwanaście kilometrów później.
Plecak już mi nieco ciążył po tych dwunastu kilometrach marszu. Tym szczęśliwsza byłam gdy już znalazłam się w miejscowości docelowej i ostatnie co mi pozostało to znalezienie hostelu. Miasteczko okazało się naprawdę małe, więc z założenia nie mogło zejść mi dłużej niż piętnaście minut. Telefon miałam zupełnie rozładowany. Musiałam znowu pytać przechodniów o drogę. Myślałam, że tym razem pójdzie lepiej niż poprzednio. Byłam w błędzie.
– Proszę skręcić w lewo, a później w prawo, a później jeszcze raz w lewo. Gdy zauważy pani bank, proszę skręcić w prawo.
– Nie, nie. Proszę nie skręcać w lewo, tylko najpierw w prawo. Bank? Nie, nie. To nie w tę stronę.
– Proszę iść cały czas prosto. Ktoś musiał wprowadzić panią w błąd? tylko idąc cały czas prosto dojdzie pani do?
Nic z tego. Sama musiałam znaleźć ten hostel.
Do diabła z tą hiszpańską nawigacją.
Gibraltar. Sześć godzin później.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Sześć godzin później znałam całe miasteczko na pamięć. Nie miałam już w nim czego szukać, więc przekroczyłam hiszpańską granicę i udałam się na spacer po Gibraltarze. Panował tu zupełnie obcy klimat. Z prowincjonalnego miasteczka dostałam się nagle do ekskluzywnego świata kasyn i drogich lokali. Marina po stronie Gibraltaru skrajnie różniła się od tej hiszpańskiej. Przyjemny, listopadowy, ciepły wiatr zachęcał natomiast do spożycia piwa. Towarzystwo lokalnej burżuazji już nieco mniej. Zrezygnowana, zadecydowałam o odwrocie. Stwierdziłam, że już nic interesującego nie może mnie tego dnia spotkać.
– Przemek?! ? zawołałam. To dopiero dowcip i ironia losu. Byłam właśnie na drugim końcu Europy, a tu nagle dostrzegłam kolegę z Polski idącego z wielkim plecakiem. Jego zdziwienie nie było ani trochę mniejsze niż moje. Przez długą chwilę śmialiśmy się, nie wiedząc kompletnie co powiedzieć i jak to wszystko skomentować. Żebyśmy jeszcze wcześniej rozmawiali. Żebyśmy się umówili. Ale tak się nie stało. Spotkaliśmy się tu totalnie przypadkiem i bez zapowiedzi.
– Nie wierzę!
– No nie! Ja też nie wierzę!
– Co ty tu robisz?
– A co ty tu robisz?
– Ja wracam ze swojej pielgrzymki na Camino i od jutra będę szukał jachtostopa na Karaiby.
– A ja akurat płynę jutro do Afryki. Chcę popływać trochę po Atlantyku i zdobyć staż na oceanie. Chyba powinniśmy? – zaczęłam zdanie.
– Wypić piwo? Jasne! ? Przemek przeczytał moje myśli. Udaliśmy się w kierunku mariny, jednak bardzo szybko nastąpił kolejny odwrót. Ceny piwa sprawiły, że obojgu nam zaczęło kręcić się w głowie. Prędko zamieniliśmy gibraltarską marinę na hiszpański port w La Linei. Piwo w barze wymieniliśmy za to na najtańsze, kartonowe wino, jakie tylko mogliśmy dostać.
– No to za spotkanie!
– Za niecodzienne spotkanie! ? tym razem wino, które normalnie byłoby bez smaku, smakowało wybornie. Rozmawialiśmy przy nim długie godziny, śmiejąc się nieustannie ze zrządzenia losu, jakie nas tego dnia spotkało. Światło subtelnie wpadało do portu nadając dramatyzmu chwilom, w których Przemek wątpił, że uda mu się znaleźć jacht. Szykował się na to, że spędzi tutaj co najmniej tydzień w poszukiwaniu łodzi.
Nagle zerwał się silny wiatr. I był to zryw bardzo pomyślnego wiatru.
Na drugi dzień znaleźliśmy Przemkowi jacht.
*Mój wywiad z Przemkiem na temat podróżowania autostopem możecie przeczytać w dziale „Wywiad”.
Skomentuj